O autorze

Kim jestem?

Możliwe, że informacje zawarte w tej zakładce nie zaspokoją w pełni Twojej ciekawości. Mam powody, dla których niechętnie ujawniałem swoje personalia w Internecie.

Prowadząc niniejszy projekt zamierzam posługiwać się pseudonimem „Kryptoprywaciarz”, ale w obecnych czasach i tak nie udałoby mi się pozostać w pełni anonimowym, toteż bardziej ciekawscy bez problemu mogą ustalić moją dokładną tożsamość po kilkuminutowym researchu.

Polskie organy nadzoru finansowego, urzędnicy skarbowi, politycy, bankierzy, “dziennikarze” oraz zawistni “somsiedzi” dostarczyli mi w przeszłości wielu powodów do podjęcia próby zachowania przynajmniej odrobiny anonimowości.

Niejasna treść wielu norm składających się na polski system prawny, skostniałość oraz monstrualny rozmiar tego systemu są kulą u nogi dla wszelkich innowacyjnych branż i technologii. Regulacje prawne odnośnie kryptowalut ucywilizowały się dopiero w 2018 roku. Zaczynając teraz nie masz się o co martwić, ale ja jestem w branży od 2015 i chcę mieć święty spokój. Dlatego uprzedzam z góry, że nie będę odpowiadał publicznie na zapytania w stylu: „Ile masz Bitcoinów?” „Ile zarabiasz rocznie?” „Pokaż PITa cwaniaczku”. Jestem na rynku crypto dla bogacenia się i samorozwoju, nie dla społecznego poklasku. Tobie również polecam podobne podejście.

W zakresie kryptowalut nie uważam się za eksperta. Myślę, że jeżeli kiedykolwiek pycha pozwoli mi się ekspertem nazwać, to najpewniej stanie się to pierwszego dnia mojego upadku. Określiłbym siebie raczej jako weterana, który swoje na rynku przeżył, ale cały czas zdobywa doświadczenie i chce się rozwijać. Nie ograniczam się tylko do rynku crypto i każdego do tego namawiam.

Z wykształcenia jestem prawnikiem, dlatego doceń proszę, że chwalę się tym dopiero w szóstym akapicie ;). Kierunek ten wybrałem, ponieważ wiedziałem, że jako przedsiębiorca będę potrzebował solidnego oręża, by system panujący w naszym kraju mnie nie zjadł. Od zawsze przeczuwałem też, że nie jestem typem pracownika etatowego. Po maksymalnie trzech miesiącach na jakimkolwiek stanowisku czułem, że zaczynam usychać.

Ponadto, wiadome mi było, że nie nadaję się do wykonywania żadnego zawodu korporacyjnego, wiążącego się z nadzorem samorządu prawniczego. Konieczność pytania się dziekana Okręgowej Izby Adwokackiej o pozwolenia (na dokonywanie określonych działań gospodarczych) mogłaby skutecznie paraliżować moją działalność inwestycyjno-spekulacyjną.

Prawo od zawsze było dla mnie tylko narzędziem do osiągnięcia celu.

Dodatkowo, na studiach utwierdzono mnie w przekonaniu, że pojęcia takie jak sprawiedliwość to tylko młyn na wodę dla dziennikarzy i polityków. Niewątpliwie studia mnie rozwinęły, a bez wiedzy tam zdobytej nie byłbym tym, kim jestem dzisiaj. Nigdy nie ograniczałem się jednak tylko do dziedziny stricte prawnej, od zawsze pasjonowały mnie także historia, ekonomia, psychologia i filozofia.

Jestem specyficzną osobą, co od zawsze wpływało na moje relacje ze społeczeństwem. Określiłbym siebie jako introwertyka, ograniczającego bliskie relacje do wąskiej grupy zaufanych osób. Znacznie bardziej od naszego gatunku zawsze wolałem zwierzaki. Nadal uważam, że psy są mądrzejsze od 90% ludzi, a inteligencja i wykształcenie (papierek ze szkółki) nie świadczą o mądrości.

Pochodzę z biednej i dysfunkcyjnej rodziny. Swoją wspinaczkę do obecnego punktu rozpocząłem praktycznie z samego dna drabiny społecznej. Dzięki pomocy dalszej rodziny nie byłem nigdy bezdomny, ale kombinować musiałem od małego, bo starsi woleli alkohol od ogarnięcia opłat i jedzenia.

Jeszcze jako małolat musiałem handlować w szkole przemycanymi zza wschodniej granicy papierosami (tak wiem, chwalę się na blogu – przedawniło się i byłem nieletni ;)), żeby mieć na jedzenie i ewentualnie bilet do szkoły. Nie zaczynałem od zera ale poniżej zera, głównie dlatego, że musiałem spłacać długi zaciągnięte przez ojca przed jego śmiercią.

7 lat temu byłem pod kreską. Na dzień dzisiejszy moja wartość netto przekracza psychologiczną granicę miliona złotych, ale nie będę Ci próbował sprzedać historyjki na miarę jałowej gadki kołcza z jutuba.

Mógłbym tutaj dać wstawkę pod tytułem: “Ty też możesz być bogaty jak ja, żyj jak w raju i przestań pracować, musisz się tylko odważyć i kupić moje szkolenie!”- postanowiłem jednak pominąć ten element, ponieważ szanuję inteligencję moich czytelników.

Po wielu latach nieszczęść i niepowodzeń piorun przestał uderzać w to samo miejsce, karta się odwróciła, a ja miałem ogromną dawkę szczęścia. Nie porównałbym tego do wygranej na loterii, bo proces ten trwał wiele lat i wymagał planowania oraz samodyscypliny, ale miałem ogromne szczęście bycia w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. To ubiegła hossa na rynku kryptowalut i wykładniczy wzrost ceny samego Bitcoina, z poziomów poniżej 300 $ do prawie 20 000 $ (prawie 66-krotny wzrost), zapewniły mi sukces finansowy. Kupując złoto, mógłbym w tym samym czasie liczyć na “maksymalnie” 100% zysku i podwojenie kapitału.

Dodajmy odrobinę dziegciu do tej beczki miodu. Żeby sprzedać z zyskiem, trzeba najpierw kupić. Żeby kupić, trzeba mieć za co. Jak przystało na skrytego introwertyka, dokładne liczby prezentuję tylko przed skarbówką, ale na pewno policzyłeś/aś już na szybko, że chwaląc się dzisiejszą wartością netto majątku powyżej miliona, musiałem wtedy mieć w przybliżeniu co najmniej 16 000 PLN kapitału przeznaczonego na inwestycje.

Zgadza się, a w rzeczywistości jeszcze więcej, bo (jak dowiesz się z treści bloga) kupowanie na dołku i sprzedawanie na szczycie cenowym jest skrajnie mało prawdopodobne.

Chętnie opowiem Ci pokrótce historię, która mnie ukształtowała i skłoniła do podjęcia decyzji o wejściu all-in w 2015 roku. Opowiadam Ci ją, bo nie chcę, żebyś pomyślał/a sobie, że jestem hipokrytą stosującym metody, które sam odradzam jako zbyt ryzykowne.

Uważam, że zanim człowiek zajmie się inwestowaniem/spekulacją, powinien zabezpieczyć podstawy swojej materialnej egzystencji na satysfakcjonującym dla siebie poziomie. Po śmierci ojca udało mi się uzyskać minimalną rentę rodzinną (głodową, ale zawsze coś). Dodatkowo, idąc na studia jako osoba po rodzinie zastępczej, mogłem liczyć na zasiłek dla studentów w kwocie ok. 500 złotych.

Było to kilka lat temu, kiedy płaca minimalna dla umów zleceń jeszcze nie istniała. Jeżeli chciałem mieć więcej, to zawsze mogłem dorobić sobie w pracy marzeń, wykładając karmę dla psów w supermarkecie (z tego co pamiętam, ok. 4 złote netto na godzinę przy stawce agencyjnej). Dodatkową alternatywą była praca wychowawcy na koloniach letnich, organizowanych przez pomoc społeczną, płatna 700 złotych za 2 tygodnie odpowiedzialnej roboty 24/7.

Jako minimalista gardzący życiem na pokaz, zrezygnowałem z imponowania innym ludziom na kredyt. Nigdy nie lubiłem chodzenia po klubach. Nie jestem też specjalnym fanem motoryzacji (prawka nawet do dzisiaj nie zrobiłem, bo nie jestem pewien, czy wolę jeździć po lewej czy prawej stronie w trakcie egzaminu). Reasumując, drobniaki wpadające mi co miesiąc na konto wystarczyły na opłacenie: dachu nad głową, mediów, biletu miesięcznego na autobus, jedzenia oraz lumpeksowych ciuchów raz na 2 lata. Taktycznie pomocne okazywały się także obiady u babci pod koniec miesiąca 🙂

Przykładałem się do nauki na studiach. Wiedziałem jednak, że po 5 latach czeka mnie co najwyżej odsiadywanie życia w urzędzie, przekładając papiery z biurka na biurko, albo harówka w korpo, czyli: “czelendże”, “prodżekty”, ewaluacje, odbijanie karty, owocowe środy i bezpłatne nadgodziny. Poczułem nad sobą szklany sufit i wiedziałem, że mam bardzo niewiele do stracenia.

Konsekwencja i zawziętość dają efekty. Starałem się zdawać wszystkie egzaminy w przedterminach, a dzięki dobrym wynikom przez większość studiów pobierałem stypendium naukowe.

Dzięki stosunkowo dobrej znajomości angielskiego sezonowo wyjeżdżałem na zachód, co roku na około 2-3 miesiące. Pracowałem w fabryce, gdzie 80% zatrudnionych stanowili emigranci niezbyt dobrze radzący sobie z językiem. Zawsze potrafiłem załatwić sobie dodatkowe nadgodziny.

Brałem wszystko. Kosztem zdrowia pracowałem tyle, na ile pozwalało mi lokalne prawo pracy. Pamiętam to uczucie wiatru w żaglach, kiedy po raz pierwszy w życiu dysponowałem jakąś sensowną siłą ekonomiczną. Zamiast 4 złotych, zarabiałem w przeliczeniu nawet 50-60 złotych za roboczogodzinę. Wyobraź sobie teraz spojrzenia większości moich “elytarnych” znajomych z “elytarnych” studiów, fanów seriali telewizyjnych w stylu Suits i Prawo Agaty, którzy robiąc darmowe praktyki w kancy się o tym dowiadywali. Szczęki (oraz kupione przez mamusie skórzane teczuszki) opadały na ziemię w oburzeniu 🙂

Dzięki wysokiej kwocie wolnej od podatku, i niskim składkom na tamtejszy odpowiednik ZUS i NFZ, udawało mi się wracać do Polski z pokaźnymi sumami gotówki. To był najsłabszy punkt, w którym cała moja historia mogła się potoczyć według znanego dobrze schematu, czyli: “jedź na zachód – tyraj po 12 godzin dziennie – wróć do Polski – wydaj kasę na głupoty – jedź na zachód – tyraj po 12 godzin dziennie – wróć (…)” i tak do śmierci. Uważałbym takie błędne koło za o wiele gorsze od pracy na etacie w Polsce, więc postanowiłem, że muszę w jakiś sposób próbować pomnożyć te nadwyżki kapitału. To co przejem i tak stracę. Zyskałbym co najwyżej kilku fałszywych przyjaciół i fałszywą miłość na jakiś czas.

Oczywiście przechodziłem przez wszystko, przez co musi przejść niedoświadczony, buzujący testosteronem, chcący się wzbogacić młodziak.

Co najmniej 3 nieudane pomysły na własny biznes, kilkutygodniowy epizod w MLM, opcje binarne u brokera znikąd bez reputacji, trading z dźwignią na forexie bez jakiejkolwiek wiedzy czy fundamentów oraz inne tego typu zabawy.

Domyślasz się pewnie, że wszystkie powyższe pomysły jedynie odejmowały mi kapitału, zamiast go pomnażać. Każdy musi przejść przez ten etap. Moje zarobki za kilka tygodni ciężkiej pracy w fabryce poszły z dymem. Na szczęście w żadne z tych przedsięwzięć nie angażowałem zbyt dużej części wolnych środków. Można postępować jak idiota (szczególnie będąc młodym) i mimo tego się nie pogrążyć, wystarczy nie stawiać wszystkiego na jedną kartę.

O istnieniu Bitcoina dowiedziałem się z telewizji, podczas drugiej bańki spekulacyjnej na tym aktywie, w 2013 roku. Przez większą część swojego życia nie miałem nawet w domu stałego łącza internetowego, zatem wizja inwestycji w jakiekolwiek wirtualne aktywo była dla mnie zbyt abstrakcyjna, jak na tamten moment przynajmniej.

Temat wrócił nieco później, gdy przyjaciel ze studiów opowiedział mi o istnieniu w Darknecie czarnego rynku handlu bronią i narkotykami. Zapytałem wtedy, jak to możliwe. Przecież handlując przez internet z opcją wysyłki, to trzeba zapłacić jakimś Paypalem, kredytówką czy innym Inpayem. Wtedy nie posiadałem nawet ułamka % obecnej wiedzy, więc moje pytanie brzmiało mniej więcej:

Ale to tak sobie po prostu działa? Czemu polycjanty tego nie namierzo, a bankiery nie wyłonczo???”

Kryptoprywaciarz, A. D. 2015

Mój przyjaciel podjął się próby zaspokojenia mojej dociekliwości i zarysował mi ogólnie schemat działania Bitcoina. Pomimo że był osobą spoza ówczesnego świata crypto i jedynie interesował się Darknetem z czystej ciekawości, zrobił to bardzo merytorycznie, co zasiało w mojej głowie pewne ziarenko. Pamiętam, że spędziliśmy na tej rozmowie całe popołudnie zamiast uczyć się do egzaminu, który mieliśmy składać nazajutrz u największej wydziałowej kosy. Egzamin na szczęście udało nam się zdać. Pozdrawiam Jakuba D., jeżeli to czyta. Dałeś mi najlepszy cynk w życiu i to kompletnie bezinteresownie! 😉

Takim oto sposobem uświadomiłem sobie potęgę, jaka drzemie w Bitcoinie.

Połączenie decentralizacji i szyfrowania, ustalona z góry podaż i brak możliwości podrobienia monety, dostępność dla każdego bez żadnych procedur bankowej weryfikacji tożsamości i źródła dochodu, a także anonimowość (przy odpowiednim wykorzystaniu). Nie wyobrażam sobie nawet, jak wyglądała mina na mojej twarzy w chwili, gdy sobie to uświadomiłem.

Nie zraził mnie fakt, że technologia ta była wówczas wykorzystywana głównie do prania pieniędzy i finansowania nielegalnych działań. Genialności technologii wcale nie przeczy fakt, że osoby posługujące się nią robią to w sposób niemoralny. Na sporej części dolarowych banknotów są ślady kokainy, a jednak nikt nie bojkotuje dolara. Najczęściej wykorzystywanym do popełniania zabójstw narzędziem zbrodni w Polsce jest nóż kuchenny, a jednak każdy z nas się takim nożem posługuje na co dzień. Nie ma światła bez ciemności. Dodatkowo, zafascynowała mnie perspektywa tego, co (z uwagi na ograniczoną podaż) może stać się z ceną Bitcoina w warunkach większego popytu na korzystanie z tej technologii – w wypadku adopcji także poza Darknetem.

Kolejne 2 tygodnie spędziłem w swoim pokoju. Nie chodziłem na wykłady, nie chodziłem na ćwiczenia, nie rozmawiałem z nikim. Studiowałem Whitepaper, czytałem stare wpisy Satoshiego, słuchałem wykładów Antonopoulosa, niewyspany pisałem łamanym angielskim maile z pytaniami do związanych z Bitcoinem obcych mi ludzi z całego świata (o dziwo mi nawet odpowiadali). Zainstalowałem desktopowy portfel Electrum, którego funkcji i obsługi uczyłem się kilka dni.

Doprecyzuję, że pierwszy raz internet domowy miałem założony w wieku 17 lat. Wiedziałem, że mam sporo do nadrobienia i nie chciałem popełnić żadnego błędu, mogącego skutkować utratą swoich Bitcoinów. Przed zakupami wyklikałem kilka satoshi (najmniejsze ułamkowe części pełnego Bitcoina, coś jak grosze w Polskim Złotym) na kraniku BTC, odebrałem i przesyłałem z adresu na adres w swoim Electrum, żeby dokładnie zrozumieć, jak to wszystko działa. Co najmniej tydzień się jeszcze uczyłem, zanim dokonałem pierwszego zakupu na giełdzie BitBay. Były to czasy, kiedy w przeliczeniu na złotówki Bitcoin kosztował poniżej 2 000 PLN.

Po opanowaniu najważniejszych kwestii potrzebnych do obsługi BTC, wziąłem się za edukację dotyczącą podstaw funkcjonowania współczesnego systemu finansowego. Przełomem było dowiedzenie się, że żadna z obecnie istniejących na świecie walut nie ma oparcia w złocie ani żadnym innym aktywie. Jako pasjonat znam historię XX wieku stosunkowo dobrze. Scenariusze śmierci walut fiducjarnych nie były mi obce, najbardziej jaskrawym jest oczywiście przykład hiperinflacji w Republice Weimarskiej.

Moja wiedza sprzed 5 lat była naprawdę nieporównywalnie niższa od dzisiejszej. Nie rozumiałem wtedy dokładnych przyczyn kryzysu finansowego 2007+, ale wiedziałem, że coś jest nie tak z systemem, w którym żyjemy. Bardziej od przyczyn kryzysu zainteresowała mnie reakcja rządów i banków centralnych, polegająca na zalewaniu największych banków i funduszy inwestycyjnych lawiną darmowego pieniądza. Środki te miały służyć ratowaniu gospodarki, w rzeczywistości poszły na premie dla największych graczy na Wall Street.

Szklany sufit, który nad sobą do tamtej pory odczuwałem, został dodatkowo wzmocniony poczuciem beznadziejności. Uświadomiłem sobie, że przez 3 miesiące każdego roku muszę harować po 12 godzin dziennie, żeby zarobić okruszki w porównaniu do tego, co zadowoleni panowie w garniturach szytych na miarę dostają od rządu, ponieważ podejmują złe decyzje inwestycyjne i trzeba ich ratować.

Do kryzysu doszło, ponieważ największe banki inwestowały w toksyczne aktywa o podwyższonym ryzyku (głównie oparte na niespłacalnych hipotekach), lokując w te walory krytycznie dużo kapitału. Pomyślałem sobie, że gdybym przewalił oszczędności życia na opcjach binarnych albo w kasynie, to żaden polityk by na mnie nawet nie splunął (chyba że w okresie przedwyborczym). W depresję wprawił mnie fakt, że nawet jako forexowy leszcz wiedziałem o złotej zasadzie mówiącej, by nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka. Nie wierzę, że finansjera z Wall Street o tym nie wiedziała.

Do kryzysu 2007+ doszło, ponieważ „instytucje ważne systemowo” (banki) wiedziały, że rząd nie pozwoli na ich upadek i w razie problemów uratuje je z pieniędzy podatników.

Im dłużej o tym wszystkim myślałem, w tym większej depresji się pogrążałem. Czułem się jak niewolnik, który do końca życia będzie pracował na drukowane przez swojego pana bawełniane papierki z wizerunkami martwych oligarchów. Praca ta, zabierająca ponad połowę mojego życia, miała być dodatkowo zabezpieczeniem dla skorumpowanego systemu monetarnego.

Myślisz, że dlaczego w czasach darmowego pieniądza musisz mieć stałą pracę, by posiadać zdolność kredytową?

Ciekawość, przeradzająca się na tym etapie w coś na kształt masochizmu, sprawiła, że teraz zacząłem edukować się na tematy: stóp procentowych, systemu rezerwy cząstkowej, bankowej kreacji pieniądza, podatku inflacyjnego, Doktryny Keynesowskiej wobec Austriackiej Szkoły Ekonomii i wielu innych zagadnień, które poruszał będę na blogu.

Każdy człowiek ma wolną wolę. Szanuję każdego, kto decyduje się pozostać przyklejony do ekranu podczas wieczornego wydania Faktów/Wiadomości. Nieświadomość daje szczęście, a przecież państwo/korporacja się Tobą zaopiekuje.

Wchodzisz tutaj na własną odpowiedzialność. Zrobię wszystko, byś był/a zadowolony/a z tej decyzji. Pamiętaj jednak, że po zażyciu czerwonej pigułki powrót nie będzie możliwy. To, czego się dowiesz na temat aktualnego systemu, może Ci się nie spodobać, czy nawet przyprawić o mdłości. Znając prawdę można się wzbogacić i uniezależnić od systemu (albo przynajmniej upierdliwego szefa na dobry początek), ale wiele rzeczy straci smak i z wieloma ludźmi przestaniesz nadawać na tych samych falach. Według mnie to żadna strata, a według Ciebie?

Szala goryczy w moim przypadku przelała się, gdy pewnego wieczoru oglądałem program dokumentalny o drukarni banknotów. Ponad 90% pieniądza fiducjarnego istnieje obecnie tylko cyfrowo w systemie bankowym, jednak instytucja drukarki do pieniędzy od zawsze miała dla mnie symboliczny wydźwięk. Radosny pan z Europejskiego Banku Centralnego oprowadzał grupę niczego nie rozumiejących reporterów, chwaląc się, z jaką efektywnością i wydajnością działają prasy drukarskie w jego fabryce pieniędzy.

Było to dawno, więc nie pamiętam dokładnych wartości, ale policzyłem, ile są w stanie wydrukować w ciągu godziny, a potem podzieliłem to przez swoją stawkę godzinową z fabryki. Otrzymaną liczbę roboczogodzin, potrzebnych do zarobienia takiej sumki, rozłożyłem na maksymalne normy czasu pracy w państwie mojej sezonowej emigracji, żeby ustalić, ile lat musiałbym pracować na taką kwotę.

Dokładny wynik był tak astronomiczny, że chyba po latach podświadomie wyparłem go z pamięci. Musiałbym co najmniej dożyć urodzin swojego pra-pra-pra-wnuka, nie biorąc po drodze ani 1 dnia wolnego w pracy (nawet niedzieli). Wynik obliczeń był więc na tyle wysoki, by przekonać mnie do złamania swoich własnych zasad i przeznaczenia całego kapitału – niewątpliwie także pod wpływem emocji – na zakup Bitcoinów. Już wtedy uważałem BTC za dobrą odpowiedź na korupcję współczesnego systemu finansowego, swojego zdania nie zmieniłem do dzisiaj.

Gdy już wykonałem swój “all-in rage buy”, to zabezpieczyłem nabyte BTC w stosownie przygotowanym cold storage, w którym część tych środków pozostaje do dnia dzisiejszego i raczej nie zamierzam ich ruszać w najbliższym czasie.

Zastanawia Cię pewnie teraz jakie to uczucie, gdy przeznaczasz swoje ciężko zarobione pieniądze na cyfrową walutę, używaną wtedy głównie przez cyberprzestępców i krypto-anarchistów?

Otóż, w moim przypadku, żadne. Nagrodziłem się kufelkiem Guinnessa i poszedłem spokojnie spać.

Jakie to uczucie, gdy dzięki tego typu (z pozoru szaleńczej) inwestycji, wartość netto Twojego majątku przekracza ten magiczny milion?

Otóż, żadne. Pamiętam ten dzień i nic się wtedy szczególnego nie wydarzyło. Niebo było tak samo błękitne, trawa tak samo zielona, mój blok mieszkalny tak samo szary. Z szafy nie wyskoczyły półnagie modelki z szampanem, nie wystrzeliły fanfary, nie rzucałem niskorosłymi ludźmi do tarczy niczym Wilk z Wall Street. Nikomu się nie chwaliłem, więc przyjaciół i wielbicielek też mi nie przybyło tego dnia.

Może to błąd, że tak bardzo odraczam sobie gratyfikację i ograniczam konsumpcję. Na pewno dobrą decyzją było zdywersyfikowanie portfela, poprzez przeniesienie zysków z BTC do innych aktywów. Na chwilę obecną mój kapitał, poza kryptowalutami, stanowią głównie: nieruchomość, złoto w formie fizycznej oraz stosunkowo duży zapas gotówki w Dolarze Amerykańskim. Po wyborach prezydenckich w USA, i ustabilizowaniu się sytuacji na tradycyjnych rynkach, za zgromadzone dolary planuję transzami nabywać akcje dywidendowych spółek typu value. Czas na korzystanie z owoców moich inwestycji jeszcze przyjdzie – najpewniej wtedy, gdy będę zakładał własną rodzinę. Na chwilę obecną nadal mieszkam w bloku, nie mam Iphone’a, w lato jeżdżę rowerem a w zimę autobusem.

Bogactwo to nie konsumpcyjne przedmioty materialne, które wykorzystujemy do imponowania ludziom, których często nawet nie lubimy. Bogactwo to Twoja niezależność od innych ludzi i instytucji.

Jesteś bogaty/a, jeżeli możesz pogonić swojego szefa w diabły, bo wiesz, że dzięki oszczędnościom i aktywom generującym Ci stały dochód będziesz żył/a w spokoju, nie przejmując się rachunkami. Bogaty człowiek wykonuje pracę, którą lubi. Bogaty człowiek jeżeli ulegnie wypadkowi i nie może dalej pracować, to nie jest zdany na łaskę i niełaskę lekarza orzecznika ZUS.

Bogaty człowiek nie musi się frustrować, czytając prognozy odnośnie wysokości państwowych emerytur w przyszłości. Bogaty człowiek nie musi kupować telewizora na raty, bo książki są znacznie tańsze i pożyteczniejsze. Zastanawia mnie, jak wielu moon boyów w 2017 roku faktycznie kupiło sobie wymarzone Lambo, a potem odstawiło je do garażu w domu mamy, bo zabrakło im na paliwo i ubezpieczenie.

Bieda i bogactwo mają ponadto więcej wspólnego z zawartością Twojej głowy niż portfela. Jeżeli jakiś bananowy pajac patrzy na Ciebie z góry, bo masz mniej pieniędzy od niego, to sam jest mentalnym zerem i biedakiem. Ty po prostu chwilowo nie dysponujesz nadwyżkami kapitałowymi.

Nie namawiam Cię do pójścia moimi śladami, bo to długa i wyboista droga. Mam jednak nadzieję, że w ten czy inny sposób znajdziesz się w miejscu, w którym chcesz się znaleźć i dzięki dobrym decyzjom zachowasz owoce swoich trudów.

Tak oto się poznaliśmy. Dziękuję, że poświęciłeś/aś chwilę czasu na poznanie mojej historii.

Życzę Ci wszystkiego dobrego,

Kryptoprywaciarz